Wprawdzie trochę minęło od pierwszej notki; pomimo, że oboje ze Skeldem mamy wakacje, jakoś ciągle brakuje nam czasu.
Szyłam ostatnio - trochę w ramach wdzięczności dla Skelda (przedmiot tej wdzięczności z pewnością się na blogu pojawi), trochę dla siebie samej. Na pierwszy ogień poszła zwykła lniana koszula, wykrojona przez Skelda - musiałam potem dosztukować paski przy rękawach, bo wykroił sobie za krótkie. Szybki rzut na szwy:
Jakoś lubię obszywać krawędzie szwem dzierganym (blanket stitch), chociaż to czasochłonne; nic się jednak potem nie strzępi i nie najgorzej to wygląda. Niestety lniana nić, którą dostałam do pracy okazała się zbyt gruba i sztywna na takie obszywanie, więc obszywałam zwykłą nicią syntetyczną. Wiewiura podpowiedziała mi jednak rozwiązanie tego problemu, z którego na pewno skorzystam w przyszłości, a mianowicie zakup lnianej muliny i rozłożenie jej na nitki.
A tu szew za igłą (backstitch). Wszystkie szwy konstrukcyjne zrobiłam właśnie nim i to na tyle drobno, że nawet moja mama nie chciała uwierzyć, że rzeczywiście szyłam ręcznie.
W międzyczasie wszystkie szwy rozprasowywałam i rozkładałam. Podwinięte krawędzie przeszyłam ściegiem przed igłą (running stitch). Szczerze mówiąc zawsze mam problemy z polskim nazewnictwem poszczególnych szwów.
A tak wygląda koszula na właścicielu:
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz